Ach te bieszczadzkie wschody słońca…!

Kto choć raz w swoim życiu brał ślub połączony z weselem na większą ilość osób na pewno zdaje sobie sprawę, że nie jest to najłatwiejsza do zorganizowania imprezka. Niby wszystko za Ciebie gotują i dekorują, ale to co się musisz olatać i odenerwować to Twoje prawda? No właśnie. Dokładnie na tym etapie teraz jesteśmy. Już we wrześniu Luna na kwadracie będzie mogła pochwalić się, że w końcu ma normalną rodzinę. Mimo, że przygotowania są fascynujące i wprowadzają niezły dreszczyk emocji do codzienności to nadchodzi taki czas, że się już tym wszystkim zaczyna człowiekowi odbijać i na dźwięk słowa „wesele” dostaje niestrawności. Właśnie na takim etapie byliśmy, kiedy pierwsze co przychodziło mi do głowy to magiczne „oboże na cholerę nam to było!” i wtedy właśnie napisała Karola. „Ej jedźmy w Bieszczady błagam, potrzebuję resetu”. Nie musiała dwa razy powtarzać. Co, jak co ale nam reset niezbędny był w tym momencie na równi z powietrzem. Gdyby nie praca w ciągu pół godziny spakowałabym toboły do auta i mknęła na przepadłe w bieszczadzką dzicz. Ze względu jednak na to, że jesteśmy ludźmi nad wyraz odpowiedzialnymi odczekaliśmy do weekendu…
W magiczny piątunio, po niecałych dwóch godzinach jazdy samochodem oczom naszym ukazała się nasza bieszczadzka ostoja resetu absolutnego.
Po szybkiej obczajce okolicy domku i wysłuchaniu złotych rad gospodarza („ta weźcie spuście te psy ze smyczy, wybiegają się to wrócą” – bardzo przydatne, dzięki! ) oddaliśmy się celebracji piąteczku i omawianiu planu na 2 nadchodzące dni. Rozmowa płynęła sobie milutko i bezstresowo do momentu, kiedy ktoś (chyba ja, ale pewności nie mam. EDIT potwierdzone info- tylko ja mogłam wpaść na coś tak głupiego) nie rzucił luźno „a może byśmy wstali o wschodzie słońca?” I wtedy na wszystkich padł blady strach. Towarzystwo naraz zamarło i każdy na swój sposób próbował uporać się z wewnętrzną paniką na myśl o WSTANIU BLADYM ŚWITEM W SOBOTĘ… Po chwili jednak każdy wziął wyzwanie na klatę i przyjął postawę typu „ja nie wstanę? potrzymaj mi piwo i patrz…!” Przycwaniakowaliśmy chyba do 23 i każdy w popłochu brał prysznic w tempie światła, bo tym razem trzeba było spać szybciej niż zwykle…
Poranek (dzizas jaki poranek, to dla zwykłego śmiertelnika był cholerny środek nocy!!!) nie był łatwy. Gdyby nie okazało się, że Karola śpi snem Janusza z budowy po 36 godzinnej zmianie nie byłoby możliwości wytarabanienia się z wyra. Budzik Karoli dzwonił jej zaraz koło ucha budząc mnie śpiącą pietro niżej a jej nie. Czy tego chciałam, czy nie musiałam zwlec tyłek, żeby szatana wyłączyć. A jak już wstałam to nie miałam litości dla nikogo. Najtrudniej było z Brodatym, ale i tu się udało. Wytoczyłam najcięższe działa w postaci Luny i Warusia.
W tempie najszybszym, na jakie może wysilić się człowiek wstający przed 5 rano W WEEKEND (bo w środę przecież bolałoby mniej!) ogarnęliśmy, co trzeba było i wyruszyliśmy ku przygodzie. A przygoda była dla każdego z nas nie byle jaka, bo nie wiem, czy w ciągu mojego życia udało mi się kiedykolwiek z własnej woli wstać z łóżka w sobotę o tak nieludzkiej porze. Miałam wrażenie, że w początkowej fazie- nie bójmy się użyć tu wielkiego słowa- wyprawy cieszyły się tylko psy… Ale wystarczyło, że udało mi się w końcu otworzyć oczy na pożądaną dla normalnego, obudzonego człowieka szerokość i wtedy już z całym przekonaniem mogłam sobie powiedzieć to głośno: Szwastowa- dobrze to rozkminiłaś! Tylko popatrzcie, co się działo!
Pośród potoku złotych rad pana gospodarza, jak to psy męczą się na smyczy udało nam się wychwycić jedną cenną informację o tym, że niedaleko domku jest fajna trasa spacerowa pośród pól prowadząca aż do lasu. Kto szuka, nie błądzi, tak więc znaleźliśmy i wtedy już wiedzieliśmy, że w kategorii spacerów w Bieszczadach, te o 5 rano nie mają sobie równych.
Widoki okazały się być tak przepiękne, że wizja ciepłej kołderki w przytulnym domku oddaliła się szybciej niż mogłoby się wydawać. Liczyło się tylko tu i teraz, liczył się każdy promyk dopiero co wschodzącego słońca, każda kropelka rosy i psy- najszczęśliwsze na świecie- mimo, że na smyczach (halo panie gospodarzu…serio da się! 😀 )
Właściwie ten post nie ma być opisem naszego weekendu, bo ten nie był zbyt spektakularny i jego przebieg nie zaciekawi potencjalnego czytelnika. Ten post to będzie raczej pieśń wychwalna pod znakiem zdjęć z jednego z najpiękniejszych spacerów, na jakim mieliśmy okazję być. Przewrotnie mogłabym napisać, żebyście nigdy nie wstawali bladym świtem szczególnie w Bieszczadach, bo później każdy spacer okaże się podspacerem. I my póki co właśnie tak mamy. Nie pamiętam kiedy ostatnio było mi tak niesamowicie błogo, jak tam na tych polankach i w lesie o tej przeklętej 5 rano. Mogłabym Wam to odradzić, ale Wam nie odradzę. W końcu życie i wspomnienia to składowa tych chwil, które nie zdarzają się często, ale jak już się wydarzą to tęskni się za nimi przez dłuuugi czas i robi wszystko, żeby zdarzały się jak najczęściej. Bo o to chyba w tym wszystkim chodzi. Żeby od czasu do czasu zrobić coś tak totalnie tylko dla siebie, tak totalnie oderwanego od utartych codziennych schematów właśnie po to, żeby tęskniąc do tych chwil gonić je i z tęsknoty realizować kiedy tylko mamy możliwość. Zabrzmiało, jak z jakiegoś szkolenia motywacyjnego, no ale cóż poradzę, że serducho mi lata na skrzydełkach szczęścia po jednym spacerze o wschodzie słońca 😉 Jednym słowem przepięknie było, mimo że na odsypianie spaceru poświęciliśmy pół soboty i tyle samo niedzieli (bo w niedzielę wstaliśmy dla odmiany o 4 ) i mimo, że wiem że w Bieszczadach już się spokojnie nie wyśpię. Zawsze będzie mnie ciągnęło na spacer o wschodzie słońca. No chyba, że pojedziemy w zimie 😉
Zostawiam Was z moimi ulubionymi kadrami z wyjazdu. Dajcie znać w komentarzach, czy Wy macie już urlop za sobą, czy dopiero przebieracie nóżkami na myśl o błogim nicnierobieniu 🙂
Jak zawsze wszystko cudne: wyprawa, zdjęcia, relacja 🙂 🙂 🙂
Komentarz dosłownie jakieś dwie minuty po opublikowaniu posta? Tego jeszcze nie grali… 😀 Dziękuję Pani Renato <3
mam włączoną subskrypcję, aby być na bieżąco :-), czytam wszystkie posty natychmiast i czekam na następne 🙂
Jak miło!!!! <3
my jeszcze przed długim urlopem! w zeszłym roku były Gorce, w tym rok z racji bytności Trapera u nas jeszcze gór nie zaliczyłyśmy 🙁 ale we wrześniu kiedy to już wszyscy z urlopów powracają my spakujemy manatki i zabieramy się w Biesy! będziemy przez 2 tygodnie oddawać się naturze i najdłuższym wędrówką jakie tylko można sobie wyobrazić! – z czego pies najbardziej się cieszy oczywiście
zdjęcia przepiękne!
Ojacie my na długi tez we wrześniu tyle, że na drugi koniec Polski, nad morze. Koniecznie zaliczcie spacer o wschodzie słońca 😉
Fantastyczne zdjęcia !! Bieszczady potrafią zrestartować człowieka, natchnąć go pozytywną energią ?
Gdzie takie fajne domki można znaleźć.. ??
Dziękuję! 🙂 Oj tak, jak reset to tylko w Bieszczadach, albo nad polskim morzem tylko tam mamy już dalej 😉 Nocowaliśmy w „Agroturystyce Być” w Komańczy. 4 domki obok siebie na lekkim wzniesieniu. Super okolica i niedrogo. Domki liczone sa na 4 osoby, ale łóżek jest 5, więc podejrzewam, że po uzgodnieniu z właścicielem można się wybrać większą. Gospodarz nie robił problemu z tym, że przyjechaliśmy z dwoma dużymi psami, więc punkt dla niego 😉
Na początek – fantastyczne zdjęcia. Niewątpliwie oddają klimat 🙂
I teraz wzdycham z zazdrości i wspominam moją, czerwcową przygodę.
– Zróbmy coś!
– Jedźmy w Bieszczady!
– Na wschód słońca!
Wyjazd o dwunastej w nocy, po to, by na miejscu być o 3 nad ranem. Po drodze atrakcje typu mgły i przebiegająca co kilkanaście metrów wszelkiego rodzaju zwierzyna, zaraz przed maską samochodu. Były zające, łasicowate, lisy, jelenie, sarenki, jeże i inne. To było niezłe przedstawienie. Na miejscu, pozostało jeszcze wspiąć się na jeden ze szczytów. Czas mieliśmy poprawny, nawet jeszcze zdążyliśmy zjeść. I czekamy na słońce otoczeni mgłami i wiatrami. Postanowiliśmy się nawet zdrzemnąć na schroniskowych ławach, co chwile wypatrując tych pierwszych, porannych promieni. Bez skutku. Robiło się jasno, a słońca nie było. Ale, ale, nie ma to jak zacząć wcześnie dzień 😀 Nikt nie przewidział, że po deszczowym dniu, świat zacznie parować. Notka utwierdziła mnie w przekonaniu, że tak, trzeba to powtórzyć.
Ahahahaha ale takie przygody są właśnie najlepsze! 😀 My z koleżanką kiedyś wspięłyśmy się na połoninę wetlińską, po to by zobaczyć nic, bo była taka niesamowita mgła, że ledwo siebie z kilku metrów widziałyśmy 😀 Ale było wspaniale. Nie mniej jednak powtórzyć musicie koniecznie, może akurat się uda 😉
Dziękuję za ciepłe słowa. Dajcie znać, czy drugie podejście się udało. Trzymam kciuki! 🙂