PRAWIEWEEKEND W ŚRODKU TYGODNIA

Nasze znajome mają to szczęście, że dostały urlop. Dodatkowo jedna z nich ma to szczęście, że jej rodzice mają domek na wsi. My mamy to szczęście, że otrzymaliśmy od nich zaproszenie na wtorkowego grilla właśnie w tym cudownym miejscu. Luna ma szczęście, że ma rodziców znających takie fajne dziewczyny, z takim fajnym domkiem, więc pojechała z nami.
Generalnie o tym domku na wsi słyszałam już od dawna, ale jakoś nigdy nie składało się, żeby tam pojechać. Jak to się mówi „zawsze coś, zawsze k…. coś”. Ale w końcu nadszedł ten piękny wieczór, kiedy wszyscy mogliśmy. Nie pamiętam kiedy tak szybko pedałowałam wracając z pracy na rowerze. Prawie zabiłam się o straszego pana jadącego zaraz przede mną, który nagle ni z tego ni z owego postanowił się zatrzymać. Nie wiem jakim cudem udało mi się go ominąć i nie zabić o jakieś auto, ale udało mi się. Wiem, że powinnam zachować bezpieczną odległość, ale kto by o tym myślał mając w perspektywie wieczór na wsi prawda? Po powrocie do domu spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy (w większości rzeczy Luny, bo mi tam wiele do szczęścia nie potrzeba), siłą odciągnęłam brodatego od komputera i posadziłam za kierownicą samochodu, wpakowałam siebie i Lunę i w drogę! Jeszcze tylko wstąpiliśmy po znajomych i do sklepu i można było szukać szczęścia tuż pod Rzeszowem.
Z opowieści wynikało, że miejsce jest fajne, ale to co zobaczyłam totalnie odebrało mi mowę. Tak mi odebrało już po drodze, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia pięknej okolicy, bo zapomniałam z czego żyję dosłownie. Po drodze minęliśmy cudowny las, a za lasem połacie złotego zboża. Teraz już wiem, skąd się biorą te wszystkie sesje ślubne w zbożu. Wiem też, co mniej więcej może pomrukiwać sobie rolnik pod nosem, jak widzi co zostaje z jego uprawami po takiej sesji. Ale jak jest wyższa konieczność to jest i już, wszak sesja ślubna bez foty w zbożu na tle zachodzącego słońca się nie liczy i już!
Kiedy dojechaliśmy na miejsce ogarnął nas tak niesamowity, wyluzowany wakacyjny klimat, że można by mi było przykleić przed oczami karteczkę z napisem wtorek, a i tak mój mózg układałby literki w napis Piątek, piąteczek, piątunio. Każdy oddał się temu, co powinien.
Baby poszły do kuchni przygotowywać jedzenie, brodaci rozpalali grilla, Luna obczajała teren, a Pippi (suczka naszych gościnnych urlopowiczek) strzeliła focha i postanowiła nie integrować się z towarzystwem. Przecież przyjechała tu odpoczywać, a nie przyjmować gości, kurde no!
A ja? Ja skorzystałam z zachodzącego słońca i napawałam się robieniem superkiczowatych fotek ze słonecznymi gwiazdkami. Definicja kiczyku jakich mało, ale ubóstwiam te słoneczne gwiazdki!!
Kiedy każdy ogarnął, co miał ogarnąć po prostu usiedliśmy na tarasie i nie mogliśmy się nacieszyć chwilą. Generalnie tak niewiele, bo przecież Fuertaventura to to nie była, komary latały jak wściekłe (a nawet jakiś taki wielki latający żuk się zdarzył bleeeee), zamiast lodowatych drinków z palemką, tylko prawiezimny (przez temperaturę na zewnątrz) po chwili browar, a przecież tak cholernie wiele! Siedzieliśmy tak, gadaliśmy i jedliśmy kilka dobrych godzin poruszając tematy błahe, jak i te poważniejsze, co jakiś czas tylko ktoś przerywał rozmowę wyduszając z siebie ciche „o matko, jak się nażarłam/łem, to zjem jeszcze”. Co jakiś czas tylko pod stolikiem przebiegała Luna, bo akurat polowała na komara, albo dostawała wścieku tyłka i robiła kontrolne okrążenia wokół działki, bo przecież jest ogrodzenie to trzeba drzeć mordę, żeby odstraszyć potencjalnych morderców, duchy i ludzi lasu. A Pippi? Pippi oczywiście miała gdzieś.
I tak zastała nas ciemna noc i niestety trzeba się było zbierać do domu, bo przecież jutro idziemy do pracy. Ale baby, jak to baby jak nie wpadną na genialny pomysł, to nie są sobą. Już nie pamiętam która z nas wykrzyknęła „ej przyjdźmy tu jutro!” Wszystkim zaświeciły się oczy. Wszystkim oprócz facetów. Mój Brodaty niestety miał jakieś pilne zlecenie, drugi brodaty też niestety nie mógł. No ale co stoi na przeszkodzie zrobić sobie babski wieczór? Na szczęście nic i dlatego z jednego dnia zrobił się prawieweekend. Bo drugiego dnia już same baby włącznie z tą z ogonem wpakowały się do auta i wróciły do raju. Tym razem zaległyśmy na trawie wypchane makaronem z cukinią i suszonymi pomidorami autorstwa naszych gospodyń.
Mimo, że ta sielanka przerwana była ośmiogodzinnym pobytem w pracy śmiało moge powiedzieć, że czułyśmy z Luną ten wyluzowany weekendowy nastrój. Do domu wróciłyśmy zmęczone, ale totalnie szczęśliwe, że mamy tak fajnych ludzi wokół siebie, dzięki którym wtorek i środa też mogą dawać totalnie pozytywnego kopa!
Za prawieweekend w środku tygodnia serdecznie dziękujemy dziewczyny!!!
Mmmmmmm zazdro! Cudowny weekend w środku tygodnia mieliście! Foty jak zwykle na medal! (ej, a gdzie dredy..?!!)
Ojej, dredy to już tylko mgliste wspomnienie 😉 Ale całkiem możliwe, że niebawem powrócą.
Witam, super blog, a cała Wasza rodzinka jest wspaniała 🙂 🙂 :).
Szukam szelek zapinanych z przodu takich jak ma Luna, czy mogę uzyskać jakąś informację o nich?
Pozdrawiam i czekam na każdy kolejny wpis i zdjęcie 🙂
Bardzo dziękuję za ciepłe słowa!!! 🙂 Co do szelek to te akurat były przerabiane przez moją Mamę, bo własnie nie miały zapięcia z przodu, tylko na plecach. Teraz używamy głównie szelek ze sklepu tiptop24.pl model front range. Jestem bardzo zadowolona, bo przeszły już naprawdę sporo i sporo silnych szarpnięć wzięły na swoje szycia, a dalej świetnie służą, więc mogę je szczerze polecić. Mają 2 zapięcia i z przodu i na plecach także to ich duży plus, bo my zaczynaliśmy od tego z przodu, a teraz już go nie potrzebujemy i korzystamy tylko i wyłącznie z tego „standardowego”. Ściskamy! 🙂