Dlaczego znowu morze?

Zanim zacznę rozpływać się nad fantastycznością urlopu nad polskim morzem chyba winna jestem Wam wyjaśnienie ciszy, jaką wiało na blogu od sierpnia. Posty nigdy nie pojawiały się regularnie, ale teraz zdecydowanie przegięłam i logując się na panel admina zanim zaczęłam pisać posta musiałam pościągać pajęczyny, wyprosić kilka nietoperzy i przegonić biegacza pustynnego (ten taki kłębek, który zwykle na westernach zapowiadał prawdziwą burzę po ciszy). Tak więc z dniem 17 września 2016 prawieowczarkowy team stał się prawdziwą rodziną. Taką wiecie ze złotymi kółeczkami na palcach (no dobra Lunkowych nie- ale na naszych tak), wspólnym kredytem (no dobra jeszcze nie- ale zwykle tak to się kończy) i skróceniem określeń narzeczony/narzeczona na dumnie brzmiące MĄŻ i ŻONA <3 Po długich przemyśleniach pierwszy pomysł o skromnym ślubie z białym kostiumikiem zamiast sukni, krótkim obiadem z najbliższymi zamiast hucznego wesela przewróciliśmy o 180 stopni i stwierdziliśmy, że chcemy hucznego weselicha do białego rana, a ja chcę piękną, bielusieńką, jak śnieg suknię i najpiękniejszy wrzosowy wianek i bukiet, jaki mógł mi się tylko wymarzyć. Pomysł przyszedł łatwo wykonanie już niestety dużo trudniej… Przygotowanie imprezki dla stu osób tak żeby mniej więcej każdemu się podobało, ale żeby jednak było po naszemu zajęło praktycznie cały nasz wolny czas, a od sierpnia to już w ogóle myliliśmy dzień z nocą, cukier z solą, herbatę z kawą i Lunę z Gają. Zaniedbałam przez to wszystko bloga niemiłosiernie, ale starałam się nadrabiać na fanpagu i instagramie. Pod koniec sierpnia zamieściłam na fejsie krótkie usprawiedliwienie i ostatecznie rzuciłam się w wir weselnych przygotowań razem z jeszcze wtedy przyszłym mężem, moją Mamą i dwiema najcudowniejszymi przyjaciółkami ever. Gdyby nie ta ekipa żadnej ze mnie panny młodej by nie było, bo jak to mam w zwyczaju kiedy zaczęło się ostateczne odliczanie spanikowałam totalnie i trzeba mnie było mocno stawiać do pionu. Na szczęście byli oni i cały przedweselny, weselny i poweselny czas mogę śmiało nazwać NAJPIĘKNIEJSZYM W ŻYCIU. Nie będę robić osobnej notki o naszym ślubie i weselu, bo średnio psio było w tym temacie, ale tylko nadmienię Wam, że wszystkie nerwy, nieprzespane noce i inne depresje były absolutnie tego warte. Tego czasu nigdy nie zapomnę i do dziś cichutko kwilę w podusię, że to się już nie powtórzy, a księgę gości i fantastyczne prezenty od znajomych przeglądam 10 razy dziennie, żeby chociaż na chwilę wrócić do tamtego dnia 🙂

Czas naszego ślubu był też czasem naszego urlopu. Dokładnie dwa tygodnie i dwa dni cudownej laby. Zmiana stanu cywilnego zwykle kończy się tak zwanym miesiącem miodowym, który w naszych polskich realiach najczęściej, jak dobrze pójdzie zamyka się w tygodniu, góra dwóch i nic nie zrobimy- taki lajf 😉 Nasz honeymoon był podzielony na część nadmorską i część krośnieńską, bo chcieliśmy jeszcze te kilka dni pobyć w domu i nacieszyć się Mamą i moim bratem. O części nadmorskiej trąbiłam już chyba od maja i wtedy kilka osób zdziwiło się dlaczego znowu nad morze i na dodatek to samo miejsce, gdzie rok temu… W tym poście spieszę wyjaśnić właśnie dlaczego…
PO PIERWSZE DLATEGO, ŻE DOBRZE ZNAMY TO MIEJSCE.
Jak już pisałam przedweselny czas był najbardziej zakręconym okresem w moim życiu, a każdy kto szukał psiolubnego noclegu wie, jak trudno znaleźć coś co w pełni by go satysfakcjonowało. Jadąc na wakacje z Luną zawsze pilnujemy tego, żeby miejsce było dla niej jak najbardziej przyjazne i spełniało wszystkie podpunkty, których wymaga Luna, by czuć się dobrze. Nie chcę nawet myśleć o tym ile ogłoszeń przeglądnęłam w tamtym roku i ile bezsensownych rozmów z pożal się Boże gospodarzami przeprowadziłam , żeby w końcu trafić na Morze Drzew. Ale opłacało się, znalazłam w końcu nasz nadmorski raj na Ziemi i z czystym sumieniem mogłam być pewna, że i my i Lunka wypoczniemy tam najlepiej i mogłam sobie darować kolejne przeglądanie ogłoszeń i przeznaczyć ten czas na coś innego. O Morzu Drzew więcej napisałam w tym poście—> KLIK, więc ciekawych odsyłam do notki sprzed roku. Ale taki wspominek Wam wkleję
PO DRUGIE DLATEGO, ŻE LUNKA KOCHA TO MIEJSCE.
Kierując się w stronę Darłowa zastanawiałam się, czy Luna pozna to miejsce, ten ogród i gospodarzy, których przecież nie widziała przez cały rok. Kiedy brama Morza Drzew zamknęła się za nami i wypuściliśmy Młodą z samochodu to co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze wyobrażenia. Lunka przywitała się z Panią Joasią, jak z najlepszą kumpelą po czym od razu wbiegła na ogród rozpoczynając wściekły galop szczęścia, który mnie prawie przyprawił o zawał serca, bo bałam się, że mi się pies zaraz rozwali o któreś drzewo. Wtedy już na sto procent wiedzieliśmy, że dobrze zrobiliśmy wracając tu i że właśnie między drzewami przemyka właściwy pies na właściwym miejscu.
PO TRZECIE DLATEGO, ŻE MOŻNA Z PIESKIEM NA TRAMPOLINIE.
O ile w prawie trzydziestoletniej już mężatce zostało coś z dziecka to na pewno jest to to dziecko, które kocha podskakiwać na trampolinie. Ku mojemu największemu szczęściu w tym roku udało nam się i ogromna trampolina nie została jeszcze schowana przed zimą i mogłam się wyżyć za wszystkie czasy. Lunka nie pozwoliła mi jednak w samotności cieszyć się moim szczęściem i postanowiła bawić się razem ze mną. Jednym susem wskoczyła za mną na trampolinę, a ja nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać. Z jednej strony widziałam już oczami wyobraźni, jak pan Andrzej kulturalnie acz stanowczo sugeruje nam, że pewnie zbierać by nam się z powrotem do Krosna, ale z drugiej jak zobaczyłam najszczęśliwszego psa pod słońcem ciężko mi było go wygonić… Na szczęście gospodarze całego zajścia nie widzieli, ale jakoś źle czułam się z tym, że zrobiłam coś, czego być może by sobie nie życzyli. Dlatego po kilku piwkach przy ognisku, które gospodarze nam zorganizowali zebrałam się w sobie i przyznałam się, cośmy nawyczyniały…Przygotowałam się na solidną zrypkę, a Pani Joasia zapytała tylko, czy Lunka sobie aby łapek nie ponadwyrężała, bo byłoby niedobrze…No żesz…kolejny raz poczułam się, jak w domu…jak u Mamy Celiny… 😉
PO CZWARTE DLATEGO, ŻE MORZE CUDOWNIE USPOKAJA. I NAS I LUNKĘ.
A spokoju potrzebowaliśmy, jak nigdy przedtem. Każdy wie, że Bałtyk czas swej świetności przechodzi w okresie od czerwca do sierpnia, potem turyści zdarzają się naprawdę sporadycznie. Nigdy nie ogarnę, jak można czerpać przyjemność ze smażenia się na plaży z każdej strony obijając się o czyjś parawan i wdychając opary popcornu, albo innej grillowanej kiełbaski zamiast jodu. No NIE-O-GAR-NĘ! Ale, jak to mówią „dla każdego coś miłego”, więc nie wnikam. My wolimy puste plaże nawet jeśli okaże się, że musimy spacerować w kurtce, rękawiczkach, szaliku i czapce. No i jeszcze w jakimś pokrowcu przeciwdeszczowym, a najlepiej przeciwsztormowym. I TAK TO WOLĘ! Na szczęście nic takiego nas nie spotkało, gdyż pogodę mieliśmy iście najpiękniejszą, temperatury sporo wyższe niż na naszym rodzinnym południu i ani kropelki deszczu. No dobra Szymon przyszalał z odzieniem ochronnym, ale jak na prawdziwego faceta przystało na czas urlopu postanowił nabawić się zapalenia oskrzeli więc musiał zachować resztki zdrowego rozsądku.
PO PIĄTE DLATEGO, ŻE MAMY TAM SWOICH LUDZI.
Uwielbiam przypadki mimo tego, że podobno, a nawet uparcie wierzę, że ich nie ma. W tamtym roku dokładniusieńko w ostatnim dniu urlopu poznaliśmy fantastyczną parę i ich trzy labradory. Okazało się, że na stałe mieszkają za granicą, ale każdy urlop spędzają właśnie nad polskim morzem skąd oryginalnie pochodzą. Rok temu zaczęło się tak:
Po tym spotkaniu kontakt szczęśliwie się nie urwał i nawet superfajnie udało się, że nasze urlopy przez kilka dni się zazębiały i znów mogliśmy się spotkać. Dzięki temu i my i Lunka nie byliśmy skazani wyłącznie na siebie i mogliśmy pogadać i spędzić czas z innymi ludźmi, którzy myślą i czują w podobny sposób, jak my. No i niestety ale nikt i nic nie jest w stanie zmęczyć Młodej tak, jak te trzy torpedy zamknięte w ciałkach labradorów. Asia, Marcin, Nero, Gina i Daisy cudownie było Was znowu zobaczyć! <3
PO SZÓSTE DLATEGO, ŻE NAWET NAD MORZEM PIŁECZKA NIE GINIE…I NIE ODPŁYWA DO SZWECJI.
Zawsze, ale to zawsze musi być jakaś chwila grozy. I tym razem nas to nie ominęło. Zaczynając od początku. Lunka nie jest fanką zabawek. Ale jest jedna niebieska piłeczka, która towarzyszy nam i jej od praktycznie samego początku naszej wspólnej historii. Kupiłam ją w jakimś przydrożnym zoologicznym za niecałe 20 złotych i oddając Lunce powiedziałam, że ma szanować, bo na takie rarytasy nie ma co liczyć przy najbliższej okazji. I tak piłeczka faktycznie trzyma się nas i Lunki już prawie dwa lata, ale nie ukrywając różnie z nią bywało. Albo musieliśmy jej szukać w trawsku po kolana, albo kumpel taszczył drabinę na drugi koniec osiedla, żeby ściągnąć ją z drzewa, albo Szymon zdrapał sobie tarniną pół twarzy, bo niefortunnie wpadła do zarośniętej fosy, albo w ostatniej chwili ratowałam ją spod kół rozpędzonej kosiarki, albo no właśnie…Niby to tylko piłeczka za 20 złotych, ale mam wrażenie, że jest niesamowicie ważna dla Luny. Dobra kurde dla mnie chyba też. Dlatego cholernie smutno mi się zrobiło, kiedy zobaczyłam, że ktoś zamachnął się aby za bardzo i piłeczka wylądowała w morzu mimo wszystko za daleko nawet dla totalnie zakochanych w pływaniu labradorów. O ile zawsze ją wyławiały z różnych głębokości, o tyle w tym pełnym grozy dla nas momencie stwierdziły, że to walą i nie ratują. Łezka mi się w oku zakręciła kiedy widziałam, jak nasza piłeczka oddala się z szumiącymi falami prosto do Szwecji, a serducho ostatecznie rozwaliło mi się na kawałki kiedy zobaczyłam Lunkę dziko przebierającą łapkami i widać było totalną walkę serduszka z rozsądkiem. Bo bardzo chciała ją uratować, ale nie aż tak bardzo, żeby przełamać swoje opory przed pływaniem. I biegała od brzegu do nas jakby chciała nam powiedzieć, że oto właśnie do Szwecji odpływa kawałek niej i że życie bez piłeczki nie będzie już takie samo. Tego było już za wiele dla Asi, która postanowiła postawić wszystko na jedną szalę i zmotywować swoje labradory do ratowania piłki. Z tych emocji sama nawet nie wiem, jak ona to zrobiła, ale Daisy w końcu wyłowiła piłeczkę, tym samym zostając moim bohaterem miesiąca obsypywanym deszczem parówek, jak tylko Asia i Marcin i Lunka rzecz jasna nie patrzyli. Ze szczęśliwie przeprowadzonej akcji ratunkowej ostały się dwa zdjęcia.
PO SIÓDME DLATEGO, ŻE NAD MORZEM NAM NAJLEPIEJ…I TYLE 🙂
Niektórzy mają swoje Bahamy, Majorki i inne Teneryfy. I luzik. My mamy swój Bałtyk, nad którym nam superdobrze. I niech tak zostanie. W końcu, jak już napisałam „dla każdego, coś miłego” 🙂
Kochani! Dużo miłości i wszystkiego tego co daje Wam szczęście w wspólnym ludzkim i psio-ludzkim życiu!
A za komentarz chyba wystarczy to: „[…] ŻE NAWET NAD MORZEM PIŁECZKA NIE GINIE…I NIE ODPŁYWA DO SZWECJI.” Wspaniale! No i mam nadzieję, że teraz będzie u Was trochę bardziej systematycznie coś do poczytania. 🙂
Dziękujemy Amelia 🙂 Jest parę pomysłów na posty także na pewno takiej ciszy, jak ostatnio nie będzie 🙂
Ach, ach, wszystkiego najlepszego na drodze żonowo-mężowej! <3
„Droga żonowo- mężowa” ale fajne! 😀 Dzięki Dominika <3
Kredyt najważniejszy – bez tego nie ma małżeństwa. My już nasz mamy 😉
Gratulacje!
My jeszcze bijemy się z myślami, ale coś czujemy, że długo już w bloku nie pociągniemy 😉 Dziękujemy 🙂