O nas
Cześć! Mam na imię Wiola i od lipca 2015 roku prowadzę Prawieowczarkowe. Blog opowiada głównie o moim życiu z Luną- suczką w typie owczarka niemieckiego (stąd nazwa strony) adoptowaną ze schroniska. Piszę o naszych codziennych sprawach, podróżach małych i dużych, jak i sukcesach, czy porażkach w naszym wspólnym życiu.
Psy były wokół mnie praktycznie od zawsze, ale dopiero pojawienie się Luny sprawiło, że totalnie wsiąkłam w pieskie sprawy, które obok fotografii są moją największą pasją.
W prowadzeniu bloga dzielnie pomaga mi mój mąż Szymon, bez którego na pewno nie poradziłabym sobie z zawiłościami wordpressa i obsługą innych skomplikowanych programów.
Jeśli to czytasz, to znaczy że zawiłe ścieżki internetu poprowadziły Cię właśnie na moją stronę. Jest mi z tego powodu niesamowicie miło i mam ogromną nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej 🙂
Jeśli masz jakieś pytania, wątpliwości, czy po prostu chcesz pogadać- pisz śmiało na maila wiola@prawieowczarkowelove.pl. Jesteśmy też na facebooku oraz instagramie.
Luna to główna bohaterka mojego bloga, ale są też dwa inne psiaki, które odgrywają ogromną rolę w moim życiu mimo, że jednego z nich już niestety z nami nie ma. Myślę, że każdy z tych czworonogów zasługuje na szczegółowe przedstawienie swojej osoby 🙂
Luna

Jeśli chodzi o Lunę, to często śmiejemy się z Szymonem, że on sobie ją wykrakał. Do schroniska trafiła, jako 3 miesięczny szczeniak. Cudna, śliczna, grubiutka, puchata kuleczka. Podobno kiedy Brodaty wszedł na schroniskowy placyk, podbiegła do niego, położyła się na plecach i wystawiła pampuch do głaskania (niepotwierdzone info, ja tego nie widziałam :)). I to podobno wtedy w Szymona trafiła strzała amora. Wróciliśmy do domu a mi koło ucha brzęczało już tylko: „raaany widziałaś jaka cudowna, jaki śliczny szczeniaczek, jaka grzeczniutka, weeeeeeeeźźźmy pliiiiiiizzzzzz”. Puknęłam go w czoło argumentując, że absolutnie takiego cielaka w mieszkaniu nie chcę, nie mamy doświadczenia ze szczeniakami i w ogóle dopiero, co otrząsnęłam się po tym, jak Oguś musiał zostać u mojej Mamy (i tak widząc w szafkach pudełka z ryżem wybuchnęłam jeszcze rykiem, bo tak bardzo przypominały mi obecność staruszka w naszym mieszkaniu- hrabia spożywał jedynie kurczaka z ryżem i marchewką). Szymon po pewnym czasie odpuścił a dopełnieniem szczęścia była informacja o tym, że Luna została adoptowana. Po paru dniach zadzwoniła koleżanka ze schronu z pytaniem, czy nie wzięlibyśmy Luny na chwilę na tymczas, bo rodzinie się pokomplikowało i nie mogą jej jednak zatrzymać (uroki adopcji, kto choć raz miał okazję prowadzić adopcję jakiegoś psa dobrze wie z czym to się wiąże). Niewiele myśląc odpowiedziałam „pewnie, nie ma sprawy” i dopiero, jak skończyłam rozmowę dotarło do mnie, co zrobiłam. O tym, że nie było to nic mądrego upewnił mnie jeszcze rząd wszystkich zębów Szymona wystawionych pięknie w najszerszym uśmiechu, jaki kiedykolwiek u niego zaobserwowałam. I tak Luna znalazła się u nas. Przez dwa tygodnie jeszcze twardo wystawiam ogłoszenia gdzie się tylko da o ślicznej suni do adopcji, jednak z czasem widok obcego numeru na telefonie zaczął wywoływać u mnie napady lekkiej paniki („O rany, a jeśli to ktoś fajny i będę musiała oddać naszą Luneczkę?”) Po dwóch nieudanych wizytach przedadopcyjnych zaczęliśmy na poważnie z Szymonem rozważać adopcję Luny. Przegadaliśmy 4 dni i 4 noce (nie przesadzam) i wyszło nam, że bierzemy gościówę z całym inwentarzem dobrych i złych cech. No i mamy to nasze 33 kilowe szczęście. Nasza historia dopiero się pisze i mam nadzieję, że będzie się pisać, jak najdłużej i że ja będę Wam miała do opisania wiele ciekawych historii 🙂
Gaja

Gaja, jak to mówi Szymon to taki „śmieszny, gruby piesek”. W tym momencie Mama Celina strzela focha i Misiu schabowego przez dwa tygodnie nie uświadczy. Smuteczek Misiu, ale przegiąłeś, wszak Gaja to ukochana córeczka mojej Mamy. Gaja jest z nami od 5 lat i mniej więcej na tyle szacowany jest jej wiek. Wzięliśmy ją z Mamą od jakichś podludzi ze wsi pod Krosnem dzień po katastrofie smoleńskiej (przynajmniej nie zapomnimy nigdy kolejnej rocznicy pobytu Gai u nas, bo media co roku huczą już miesiąc przed. Wprawdzie nie o tym, że wzięłyśmy Gaję, ale my skojarzenie mamy jedno :)) Nie ma osoby, która przeszłaby obojętnie obok jej oczu. Tak, są cholernie duże i wyłupiaste (sorry Mamo nie mogę kłamać, że jest inaczej). A tak poza tym to Gajusia jest po prostu Gajusią. Mała, rozpieszczona przylepa, która świata nie widzi poza moją Mamą. Poza tym to mistrzyni w piłce nożnej rozgrywanej piłką do koszykówki (mam nadzieję, że uda mi się kiedyś nagrać filmik i wrzucić, żeby pokazać Wam, że nie przesadzam) i najgłośniej chrapiący pies świata. Często udowadnia, że jest wredną suką warcząc na Ogiego i Lunę, ale i tak jestem jej wdzięczna, że w ogóle akceptuje ich obecność na tym świecie, co więcej na jej terenie! Za nic w świecie nie ogarnie żadnej z komend („siad? jaki siad o co Ci chodzi? Przecież istnieje i to już sprawia, że zasługuje na najlepsze smakołyki!!”) i mam wrażenie, że w swojej małej główce przygotowuje złowieszczy plan zagłady wszystkich kotów bytujących na tym świecie, gdyż takiej nienawiści do miauczących nie zaobserwowałam jeszcze u żadnego psa. Ot i cała Gajusia. Jakieś 13 kilo szczęścia o wyjątkowo wyłupiastych oczach. 🙂
Ogi

Kiedy mieszkałam z Mamą w domu zawsze były psy. To było dla mnie naturalne. W moim domu jest Mama, rodzeństwo, pies i kot/koty. Ale nadeszła chwila kiedy Wiolusia dorosła, skończyła szkołę, poznała całkiem fajnego Brodacza i postanowiła wyprowadzić się z rodzinnego Krosna i zamieszkać z Brodaczem w Rzeszowie. Do pewnego czasu było fajnie. Nie było obowiązków, nie trzeba było sprzątać, można było spać do której się chce. Niby pełnia szczęścia, ale czegoś brakowało. Długo nie mogłam zrozumieć czego. W pewnym momencie nadeszło olśnienie…o rany przecież chodzi o psa! Ale jak to pies? Przecież nie mam czasu na chodzenie na długie spacery, nie mam wiedzy na temat tego, jak psa ułożyć. Wniosek? Chcę psa, ale dobra, kiedy indziej, jak się poukładamy to weźmiemy.
Aż tu nagle dostaję maila od pewnej Karoliny: „Cześć jestem wolontariuszką w Schronisku w Boguchwale bla bla bla, czy moglibyście porobić zdjęcia do ogłoszeń naszym psiakom?” Pewnie, że moglibyśmy po to jesteśmy, umawiamy się na konkretny dzień i godzinę, wsiadamy w auto i jesteśmy na miejscu. Generalnie nastawienie typu: wpadamy, robimy pyszczkom foty, miło spędzamy czas i spadamy. W rzeczywistości owszem bardzo miło spędziliśmy czas ale nie tylko. Łaziliśmy sobie między boksami, robiliśmy zdjęcia, wyprowadzaliśmy kolejne psy w teren, kiedy nagle pojawił się on. Boks się otworzyły i wyszedł z niego totalnie mający wszystko i wszystkich (szczególnie aparat) w dupie długowłosy owczarek na krótkich nóżkach. Stary jak świat, skołtuniony, na spacerze skupiający się na wszystkim oprócz nas. Nie uwierzycie, ale widząc go po raz pierwszy powiedziałam sobie „dobra Szwast, bierzemy!” W swoim stylu zanim to przemyślałam, powiedziałam to głośno. Przerażenia w oczach Szymona i nadziei w oczach Karoli nie zapomnę nigdy. Przyznam się teraz otwarcie. Tej adopcji nie przemyślałam, nie analizowałam, nie kalkulowałam. Powiedziałam sobie: ten pies musi być u nas i nic mnie nie obchodzi co będzie dalej. Jedyne co było ważne to akceptacja ze strony Gai (suczki mojej Mamy) i nic więcej. Gaja po jednym dniu wzięła i zaakceptowała. Myślę sobie: punkt pierwszy i najważniejszy zaliczony, czego chcieć więcej, teraz to już z górki. Otóż niestety z górką miało to wiele wspólnego, tyle, że nie z, a pod. Ogi generalnie nie okazał się staruszkiem, którego sobie wymarzyłam. Konsekwentnie miał nas głęboko pod kikutem, spacery trwały godzinami, bo każdy krzaczek zasługiwał na pół godzinne obwąchanie, głaskanie to generalnie najgorsze co może być, a jak chcecie, żebym coś zjadł to gotujcie kurczaka z marchewką inaczej patrzcie, jak czeznę z głodu ludzkie bestie.
Pomyślałam sobie, Jesu na co mi był ten staruch i co mnie podkusiło?!! Do tego ciągłe biegunki i latanie z czwartego piętra o drugiej nad ranem jakieś 5 razy w miesiącu bo szanowny hrabia ma niestrawność. Tak, byłam bliska załamania. Do czasu. Do czasu kiedy słodko sobie spałam a Szymon uczył się do sesji. Nagle budzi mnie i krzyczy, że Ogi ledwo trzyma się na nogach, kręci się w kółko i wymiotuje. Serio nie pamiętam kiedy tak strasznie biło mi serce i kiedy tak cholernie się bałam. Ledwo przetrzymałam noc z pyskiem psa na kolanach, na szczęście o 7 już byliśmy u weterynarza. Diagnoza: najprawdopodobniej odzywa się błędnik, jakieś problemy po potrąceniu samochodem. Przeżyje, ale może być różnie. I wtedy pierwszy raz pomyślałam sobie: „cholera jasna psie żyj! przecież Cię kocham!!!” I przeżył! Podręcznikowo się z tego wykaraskał. Niestety od tego czasu czwarte piętro już nie dla niego i wymusił cudowną emeryturkę u mojej kochanej Mamy gdzie ma wszystko czego potrzebuje. Jak chce spać to śpi, kiedy chce połazić, to zapieprza maratony wokół domu, no i wiadomo nie zje byle czego. Ostatnio na tapecie ciasto wątróbkowe. A co! Hrabiemu się należy.
Oczywiście, że się należy. Ogi jest pierwszym moim świadomym psem. Wiedziałam od początku, że po świecie nie pojeździmy ani nie będziemy się uczyć nowych sztuczek. Jemu się po prostu już nie chce. I wcale mu się nie dziwię. Jedyne czego się nie spodziewałam to tego, że ten mały, puchaty sierściuch tak cholernie mnie w sobie rozkocha. po całym tym czasie obojętności, nagle zaczął mi pokazywać, że mnie poznaje i że cieszy się na mój widok. Nic mnie tak nie rozczula, jak widok jego szczerbatej uśmiechniętej mordy. Nic mnie tak nie uspokaja, jak jego obecność obok mnie. Wiem, nie przemyślałam tej adopcji, tak jak powinnam. Ale wbrew temu, co sama wyznaję na co dzień, cieszę się z tego. Bo pewnie gdybym rozważyła wszystkie za i przeciw, w życiu nigdy bym się na niego nie zdecydowała. I byłby to największy błąd w moim życiu….
A Szymon? Szymon chyba kocha go bardziej niż mnie…
Po dwóch cudownych latach Oguś niestety przegrał walkę ze starością i komplikacjami zdrowotnymi. Odszedł 13 lutego 2016, ale tylko fizycznie. Zawsze będzie w naszych serduchach i wspomnieniach.
No proszę. Autor plus 5.
To znaczy? 🙂
witam 🙂 popłakałam sie czytajac wpis o Ogim.Macie dalej dwa pieski czy po śmierci Ogiego adoptowaliscie innego? Wiem co to znaczy stracic psa bo trzy lata temu musialam uspic mojego Nero 🙁 pozdrawiam!
Jeszcze nie adoptowaliśmy żadnego psiaka po śmierci Ogusia, ale wierzymy, że ten przeznaczony nam psiak wkrótce jakoś nas znajdzie, albo my jego 🙂 Bardzo chcielibyśmy znowu dać dom jakiemuś staruszkowi i mamy nadzieję, że już niedługo to się stanie. Pozdrawiamy ciepło 🙂