Lubenia…nasz mały raj na ziemi.

Weekend! Dwa dni wolnego! Dwa dni nie myślenia o pracy. Piątkowy wieczór, cała sobota, pół niedzieli, bo wieczorem już jest zwiecha. Ale w sobotę się o tym nie myśli. Zwłaszcza kiedy w sobotę rano planujesz weekend za miastem! O rany i to jak planujesz! Pakujesz psa, milion rzeczy, 4 wielkie torby, już w czwartek gotujesz jarzynową w ilości takiej że całe wojsko by się nażarło, robisz internetowe zakupy w pewnej znanej sieci marketów, w której nie musisz ruszać tyłka z kanapy tylko siedzisz w ciepełku i klikasz w produkty, które są ci mniej lub bardziej (częściej mniej) potrzebne, sam/sama klniesz na siebie pod nosem, że biedny pan będzie miał tak dużo do niesienia na czwarte piętro bez windy…O rany, jak kocham te momenty! Potem uświadamiasz sobie, że jedziesz na jeden dzień i jedną noc. Zupełnie niedaleko, bo jakieś kilka kilometrów od Rzeszowa. I patrzysz na ten totalnie zapchany bagażnik. I już wiesz, że przegięłaś/przegiąłeś…
Brodaty coś tam krzyczał, że za dużo, że po co, że jutro wracamy, że niedaleko i jak zwykle wszystko przywieziemy z powrotem. Być może! Ale jadąc na ten nasz weekend wcale nie byłam tego taka pewna…Jeeeezuuuu! Pod jaką górę my jechaliśmy!!!! Serio! Wolałabym pod nią wchodzić, niż wyjeżdżać samochodem! Dawno nie byłam taka spanikowana! To było bardziej pionowo niż 90 stopni. Nie wiem, czy się da, ale na pewno było. Ale co miałam zrobić. Jak już ugotowałam jarzynową, spakowałam psa, pana z tego hipermarketu pofatygowałam na czwarte piętro z milionem toreb z zakupami to przecież teraz nie powiem „dobra nie chcę wracajmy do domu”. Zamknęłam oczy i nic nie powiedziałam. Stwierdziłam, że niech się dzieje co chce. Swoje w życiu przeżyłam, mogę się uznać za szczęśliwego człowieka, no dobra foty z Ryanem Goslingiem sobie nie cyknęłam, no ale trudno- przeboleję! Hit the road Brodaty iiiihaaa! Gdybyśmy wylądowali w rowie, to przynajmniej mamy prowiant. Jarzynowa jeszcze ciepła była…
Nagle warkot silnika ucichł, mnie przestało wciskać w fotel, usłyszałam trzask drzwi od kierowcy i poczułam, że jestem sama w samochodzie. Otworzyłam oczy i oniemiałam…
Luna już biegała, jak wściekła, Brodaty poszedł zwiedzać okolicę wokół domku, Basia i Sobek (którzy zaprosili nas do tego raju) poszli napalić w kominku, a ja nagle poczułam się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Rzeszów pożegnał nas strugami deszczu, a dosłownie kilka kilometrów dalej trafiliśmy do śnieżnej krainy absolutnego nicnierobienia…
Basia coś tam narzekała, że jest straszna mgła, że nie widać widoków, że ogólnie to jest ładniej i może jutro wyjdzie słońce…
Słońce? Jakie słońce i po co? Mgła to jedno z najpiękniejszych zjawisk atmosferycznych. Kocham i uwielbiam mgłę!
Gdzie byliśmy i w jakich warunkach spaliśmy?
Pod Rzeszowem jest taka mała wioska Lubenia. A w tej małej wiosce znajduje się Ośrodek jeździecki Kamieniec. Czyli stadnina koni. Właściciele stadniny dysponują też wspaniałą, drewnianą chatką, którą wynajmują przez cały rok. Chatka składa się z parteru i pierwszego piętra. Na parterze znajduje się salon z kominkiem ( <3 ), w pełni wyposażona kuchnia, łazienka i przedpokój. Na piętrze mamy do dyspozycji 2 przytulne sypialnie z supermięciutkimi łóżkami. Oczywiście nie zrobiłam zdjęć. Na szczęście wnętrze domku można pooglądać sobie na stronie internetowej ośrodka o tutaj KLIK. Ale mam za to zdjęcie z zewnątrz. A jak wiadomo jeśli coś nam się nie spodoba z zewnątrz to mniej chętnie sprawdzimy co jest w środku (tak tak sobie tłumaczę…). Mam nadzieję, że zdjęcia chatki jednak zachęcą do zajrzenia do środka.
W lecie poranną kawę pije się na cudownym tarasie z przepięknym widokiem.
Ile osób pomieści domek?
My byliśmy ekipą liczebnie idealną, bo zawierającą 4 osobniki ludzkie i 3 osobniki psie. Znaczy 3 psy były przez chwilę, bo oprócz Luny i Tosi w sobotę był z nami szczeniaczek odebrany interwencyjnie z tragicznych warunków i przywieziony przez Basię i Sobka do Rzeszowa w celu przekazania go do domu tymczasowego. W domku owszem zmieści się więcej osób, ale jeśli nie lubimy tłoku to 4 ludzie i dwa duże psy to max.



Co robiliśmy, żeby się nie nudzić?
A co można robić w takim raju na ziemi? Tylko i wyłącznie odpoczywać. W różnoraki sposób, jak kto lubi. My odpoczywaliśmy biegając z psami wokół domku, a wieczorem gotując pyszności i wylegując się przy kominku. Z tym kominkiem to nawet trochę przegięliśmy, bo w pewnym momencie w domku zrobiło się tak gorąco, że ciężko było wytrzymać. Ale to akurat dobra wiadomość dla zmarzluchów. Nawet w najcięższą zimę w Lubenii nie zmarzniecie, nie ma takiej opcji! W sobotę nie wybraliśmy się na żaden spacer. Wystarczyło nam napawaniem się widokami wokół chatki. A było na co popatrzeć:
Na spacer wybraliśmy się dopiero w niedzielę po śniadaniu. Ku uciesze ekipy (mojej mniej, no ale dobra) mgła odpuściła i przywitało nas słońce i piękna pogoda. Dopiero teraz dobrze było widać, jak piękna jest okolica domku. Luna dosłownie szalała ze szczęścia i ciężko było mi za nią nadążyć wzrokiem. Biegać nawet nie próbowałam.
No ale własnie ten las, czyli punkt obowiązkowy wyjazdu. Miałam nadzieję, że utrzyma się lekki mrozik i śnieg, który spadł poprzedniego dnia będzie przyjemnie skrzypiał pod butami, ale niestety nic z tego. Słońce dowaliło naprawdę konkretnie i wszystko topniało w zastraszającym tempie, a my baliśmy się momentami, że pogubimy buty w błocie. Ale w żadnym wypadku nie odebrało to uroku spacerowi. Po Lunie wnioskuję, że las zamieszkuje sporo dzikich zwierząt, bo młoda łapała takie tropy, że sporych rozmiarów Brodaty latał momentami, jak szmaciana laleczka od drzewa do drzewa. Wyglądało to naprawdę zabawnie. Mniej fajnie bawił się na pewno Brodaty, ale szybko wybaczył swojej kochanej córeczce, że kompletnie ignorowała jego prośby o nieciągnięcie. W końcu to las, a nie trening chodzenia na luźnej smyczy więc pies ma prawo trochę poszaleć, a nigdy nie zdecydowałabym się spuścić Luny w lesie ze smyczy, a patrząc na to jak fascynowały ją zapachy na pewno puszczona luzem zniknęłaby nam z pola widzenia z prędkością światła.
A co z tą stadniną?
No właśnie. Jeśli mamy ochotę pojeździć na koniach, wychodzimy z domku, dochodzimy do głównej drogi, skręcamy w prawo i 5 minut później już jesteśmy w stadninie. My z Brodatym nie jeździmy (ja, bo jeszcze nie trafiłam na odpowiedniego instruktora, Brodaty bo ciągle twierdzi, że biedny koń na pewno się pod nim bardzo zmęczy). Za to Basia i Sobek mają już spore doświadczenie z końmi i świetnie jeżdżą. Ale akurat w niedzielę nie byli przygotowani do jazdy, więc poszliśmy tylko pooglądać konie, które akurat wygrzewały grzbiety na wybiegach. Mogłabym tak stać i gapić się na te zwierzęta godzinami. Bije od nich taki spokój i duma! Znaczy od tych dorosłych. Bo źrebaki, jak to dzieci to już zupełnie inna historia. Ja na chwilę pozbyłam się czapki, bo spodobała się jednemu z maluchów, a robiąc zdjęcie trochę się zapędziłam i trzepnął mnie elektryczny pastuch. No cóż, zdarza się nawet najlepszym. Tym średnio dobrym, jak widać też. A no i znalazłam w końcu idealną instruktorkę i najprawdopodobniej od wiosny zaczynam naukę jazdy konnej.
Dlaczego tam wrócimy?
Czyli małe podsumowanie. Z wygodnickich banałów to na pewno dlatego, że mamy tam dosłownie kilka kilometrów, a nie ma lepszego uczucia po weekendzie niż to, że do domu nie będziemy musieli się tłuc kilka godzin.
A z zupełnych niebanałów? To dlatego, że Lubenia to przepiękne miejsce, a chatka ma przewspaniałą atmosferę. Widać, że dbają o nią wspaniali i ciepli ludzie, którym nie zależy jedynie na chęci zysku, ale też na tym, żeby osoby wynajmujące domek spędziły tam naprawdę cudowny urlop. No i miejsce jest absolutnie psiolubne, a właściciele uwielbiają zwierzaki i można to dostrzec na każdym kroku.
A i na miejscu można kupić domowe wyroby takie, jak nalewki, konfitury i przewspaniały keczup. Zakupiony słoiczek zniknął w 2 minuty.
No i jest naprawdę niedrogo. Nas w żaden sposób nie trzepnęło po kieszeni, a czuliśmy się zrelaksowani, jak po jakimś pobycie w ekskluzywnym spa. Jeśli nie macie pomysłu na fajny weekend to zdecydowanie polecamy. My myśleliśmy o Sylwestrze w Lubenii, ale niestety uczciwie poinformowano nas, że o północy huczy od fajerwerków z pobliskiego hotelu, a my ze względu na Lunę szukamy czegoś naprawdę cichego.
A na zakończenie weekendowa Luna 🙂
Chciałabym napisać jeszcze kilka słów o Tosi, czyli labradorce Basi i Sobka. Pewnie rzuciło Wam się w oczy, że Tosia nawet jak na labradora ma trochę za dużo ciałka do kochania. Nie jest to jednak wynik zaniedbania obecnych opiekunów, a poprzednich. Tosia została interwencyjnie odebrana od ludzi, którzy kompletnie nie zapewniali jej ruchu i doprowadzili jej organizm do totalnej ruiny. Tośka trafiła pod opiekę Fundacji Prima zajmującej się pomocą labradorom, a stamtąd do Basi i Sobka, którzy wspaniale się nią opiekują i pomagają jej wrócić do formy. Tośka jest już po kilku zabiegach mających pomóc jej wrócić do zdrowia, ale jak to w życiu raz z górki, raz pod górkę. Tosia jest przecudownym i kochanym psiakiem i ma swoje wydarzenie na facebooku, gdzie Basia na bieżąco informuje o stanie jej zdrowia i wystawia na licytację fanty, dzięki którym będzie możliwe dalsze leczenie naszego grubaska 🙂 Gdyby ktoś chciał dołączyć serdecznie zapraszamy KLIK
Moje ulubione zdjęcie Tośki. Niesamowite jest to, że mimo swojej wagi Tosia uwielbia gonić za piłeczką, a gracja z jaką podkradała Lunie pluszaki po prostu zwalała z nóg 🙂
Przepiękne miejsce, to są takie okolice, których szukam na mapie Polski 🙂 Idealne na wypoczynek i spacery.
Zdecydowanie polecamy! I zapraszamy w nasze podkarpackie progi 🙂
Jadęęęę! Niech ino wiosna przyjdzie, bo zimą się już czasowo nie wrobimy. Uwielbiam!!! :))
Aleks! Na wiosnę bieremy Bohunów i wszyscy się tam zabunkrujemy. Już ustalone 😀
O jak ja kooocham jarzynową! Taką zabielaną, z masełkiem <3 Zdradź mi, jak ją przewieźliście, że się nie wylała? W garze? I ten bagażnik wypchany po brzegi, jak jedziemy na weekend do rodziców: moja torba, torba połówka, torba psa, laptop służbowy, laptop domowy (bo a nuż jakiś post wrzucę?), buty na zmianę, suszarka i inne pierdoły. A później wracamy z tym wszystkim + wałówka od rodziny. Od toreb krwiaki na ramionach, zasapani drałujemy do domu od auta, które trzeba było zaparkować set metrów dalej, bo kurka jasna nigdy nie ma miejsca pod blokiem. NIGDY.
A miejscówka po prostu boska! Zdjęcia, jak zwykle też. Jak już wpadniemy do Rzeszowa, to musimy tam pojechać! Ale by burki frajdę miały 😀 Tosia jest przeurocza. Przeczytałam jej historię i trzymam mocno kciuki za jej powrót do zdrowia!
Jarzynowa daje radę, ale mój numer jeden to niezmiennie pomidorowa i kapuśniak 😀 Zamknęłam szczelnie w słoikach, a potem stwierdziłam, że jestem idiotką bo wystarczyło gar owinąć folią tylko nie aluminiową tylko tą przezroczystą i też by było. No ale to ten…następnym razem 😀 A o tych siatach po powrocie od mamusi to Ty mi nawet nie mów…i kurka jasna u nas tez nigdy nie ma miejsca pod blokiem, jak wracamy z Krosna! A jeszcze Brodaty oczywiście, jak to prawdziwy mężczyzna nie pójdzie dwa razy bo to godzi w jego męską dumę. Trzeba Lunie załatwić jakieś sakwy na grzbiet to też będzie nosić, w końcu dla niej też coś się zawsze zapląta z Krosna.
A co do miejscówki to widzę, że i Tobie i Aleksandrze się spodobało to może na wiosnę jakieś blogowe spotkanko w Lubenii? My, Wy i Makulscy? Ale by było! 😀