Gabrielówka- raj dla psiarzy na wielkiej górze.

Pewnego totalnie ponurego październikowego wieczoru, leżąc na kanapie z Luną na brzuchu (tak, Luna często zalega na moim brzuchu i wciąż żyję i mam się dobrze) i gapiąc się tępo w sufit rozmyślałam sobie o tym, czego w życiu jeszcze nie dokonałam, a już powinnam. Tak, żeby sobie jeszcze bardziej skasztanić humor. Uzbierało mi się tych rzeczy trochę, więc żeby dłużej nie gniły w czyśćcu postanowień- postanowiłam zabrać się za realizację chociaż części z nich. Jako osobnik w miarę ambitny na pierwszy ogień wrzuciłam sobie #miszynkompletnieimposible, a mianowicie zabranie mamy Celiny na kilkudniowy wyjazd. Myślicie sobie pewnie „phi też mi coś”. Ale nic bardziej mylnego. Otóż tylko nieliczni wiedzą, że prędzej śnieg stanie się zielony, prędzej Lunie uszy zmaleją, prędzej nawet ja powiem że już mi frytki nie smakują, niż Mama Celina da się wyciągnąć ze swojej przycmentarnej twierdzy na więcej niż kilka godzin. Tak mój dom rodzinny znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie ze starym cmentarzem. Ale nie o tym, nie o tym. Kiedy podzieliłam się moim pomysłem z Szymonem biedny prawie spadł z krzesła ze śmiechu. Kiedy podzieliłam się tym pomysłem z kilkoma innymi osobami również doradziły mi, że może łatwiej pójdzie mi już z nauką chińskiego i że może to bym wciągnęła na szczyt listy „to do”. Na szczęście NIKT nie zdołał podciąć moich pełnych wiary skrzydełek i przystąpiłam do działania.

Taki wyjazd na kilka osób i dwa psy (bo wiadomo, że Gajusia też jedzie) wymagał nielada przygotowań. Najpierw trzeba było ustalić termin, a potem bardzo psiolubne miejsce, które bez łaski przyjmie 2 psy. Z terminem poszło gładziutko, bo za pasem szykował się długi listopadowy weekend, niestety z miejscem już totalnie gorzej. Zdawałam sobie sprawę, że październik to już trochę późno, bo dużo osób na pewno zaplanowało sobie wyjazd na te kilka dni, ale nie spodziewałam się, że praktycznie wszystkie przyjazne psom miejsca będą już zajęte. Kiedy już prawie się poddałam przypomniałam sobie o miejscu, które polecała mi Monika z bloga Na Spacer. A mianowicie o Gabrielówce. Szymon od razu chwycił za telefon i po przemiłej rozmowie z panią aktualnie opiekującą się domkiem mieliśmy swoje wymarzone miejsce zarezerwowane. Można było teraz zabierać się za rzecz godną największych twardzieli, czyli
PRZEKONAĆ MAMĘ CELINĘ, ŻE WARTO POJECHAĆ…
Na samą myśl o tej rozmowie ciary przechodziły mi po plecach, oblewał mnie zimny pot, traciłam apetyt, a w głowie brzmiała ta przerażająca muzyka z filmu Szczęki. Kojarzycie na pewno. Ile, ja czasu spędziłam na tworzeniu scenariusza tej rozmowy to tylko ja wiem. W końcu stwierdziłam, że jak już i tak pojechałam totalnie po bandzie z tym szalonym pomysłem, to totalnie pojadę po bandzie z jego realizacją i poinformuję Mamę o wyjeździe w ostatniej chwili, czyli na 2 dni przed. Żeby miała już tylko czas na to, żeby zrobić zakupy, zapas jedzenia, jak na wzorową Mamusię przystało i spakowanie się. Nie mogłam pozostawić jej ani chwili na to, żeby wymyśliła choć jeden powód, żeby nie jechać.
Kiedy przyszło do rozmowy zupełnie się nie patyczkowałam. Wytoczyłam najcięższe działa mojej pewności siebie, o których przez całe życie nie miałam pojęcia, że istnieją, zacisnęłam mocno pięści, stanęłam przed Mamą na baczność na wszelki wypadek zasłaniając się Szymonem i Luną i z prędkością światła wyrecytowałam mamozarezerwowaliśmydomeknadługiweekendtyigajusiajedziecieznami. I wtedy to już się mogło tak naprawdę dziać, co chciało. Ja zrzuciłam z serducha kamień ciążący na nim prawie miesiąc, ten łomot o podłogę słyszeli podejrzewam nawet w sąsiednim województwie i wtedy to wiedziałam, że teraz to już tak naprawdę mogę w życiu wszystko. Gdzieś tam szumiały mi w uszach jęki Mamy, że absolutnie, że domu na kilka dni nie zostawi, że Gaja tak daleko nie pojedzie, że to jest za mało czasu i gdzie ona teraz kupi schabowe dla Szymusia, ale szczerze… Kto by się tym przejmował, kiedy to właśnie przekroczył wszelkie granice swojej strefy komfortu i poinformował Mamę Celinę, że odwrotu już nie ma? Nikt. Serio, jak mnie kiedyś na rozmowie kwalifikacyjnej zapytają o największe osiągnięcie to o tym opowiem, a co!
Moje najcięższe działa pewności siebie odwaliły konkretną robotę, bo po 15 minutach (tylko piętnastu!!!) ględzenia Mama skapitulowała. Czytacie to dobrze? SKAPITULOWAŁA!!!
Kiedy już totalnie puściły mnie nerwy związane z ogłoszeniem wiadomości o wyjeździe przyszedł czas na moje wątpliwości. Faktycznie nie wzięłam pod uwagę, że Gaja nigdy nie spędziła w samochodzie więcej niż godziny, że trasa jest dość daleka i że zmiana otoczenia może być dla niej stresująca, bo nigdy nie nocowała poza domem. Ale klamka zapadła i nie było już odwrotu. 11 listopada rano zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w daleką, bo około 4 godzinną trasę.

Droga minęła nam w miarę bezproblemowo, mimo że psy były lekko zdezorientowane. Gaja długością trasy, a Luna tym, że kanapa nie jest cała dla niej tylko musi ją dzielić z dodatkowym człowiekiem i psem. Zrobiliśmy kilka krótkich przystanków na sikupę, potem po przenudnej trasie prowadzącej cały czas prosto w końcu zaczęliśmy pokonywać jakieś zakręty, które nagle zaczęły nabierać coraz ostrzejszych kątów pod górkę. Nawigacja pokazywała, że już niedaleko, ale w sumie nie musiała, bo dało się to odczuć. W pewnym momencie wydawało mi się, że góra pod którą wyjeżdżamy ma kąt zupełnie podobny do prostego i kompletnie nie chce się skończyć. Gdybym nie była panikarą pewnie podziwiałabym piękno otaczającej tą górę przyrody, ale niestety jestem panikarą i jedyne czego chciałam to w końcu być na miejscu. Co się działo z tyłu z Mamą Celiną to nawet nie pytajcie, ale zniosła to dzielnie. I oto w końcu po długiej podróży naszym oczom ukazała się niecierpliwie wyczekiwana Gabrielówka- chatka położona w Beskidzie Żywieckim w miejscowości Zwardoń tuż przy granicy polsko-słowackiej.
Domek jest dwupiętrowy, na dole znajduje się kuchnia z aneksem oraz łazienka, a na piętrze 3 sypialnie, taras z pięknym widokiem i druga łazienka. Spokojnie pomieści 6 osób, a co do ograniczeń z psami chyba ich nie ma, bo pani z którą rozmawiał Szymon kompletnie nie przejęła się dwoma, więc kiedy powiedzielibyśmy 4 to przypuszczam, że też nie byłoby problemu. Czemu tak uważam? Bo nie zapytała nas ani o wielkość psa, ani o rasę, ani o wagę, ani o nic. Powiedziała po prostu „przyjmujemy z psami i nie pobieramy za nie dodatkowej opłaty, o ile właściciel dopilnuje, żeby nie spowodowały żadnych szkód”. Dla mnie cudo, bo to już rzadkość mimo wszystko. Z domku są dwa wyjścia. Główne, czyli to prezentowane na zdjęciu. Przód domu ogrodzony jest jedynie niewielkim płotkiem z dużymi przerwami między deskami, ale na parterze jest drugie wyjście na tylny ogród, który jest ogrodzony siatką. Lunka biegała na nim luzem, jednak ze względu na dwie niewielkie dziury w tej siatce, przez które Gaja gdyby chciała to by zwiała, Serdelek został na lince.
Wystrój domku totalnie mi przypasował, jedyne co mnie raziło to wiszące na ścianach skóry dzików. Mogłoby ich nie być, ale podobno nie ma ideałów. Za to Lunie bardzo przypadły do gustu, bo stała pod nimi, wąchała i trącała nosem. Nic dziwnego w końcu to prawdziwa córka wilka i instynkt łowczy dał o sobie znać. Podczas eksploracji wnętrza domku znaleźliśmy jeszcze takie perełki, jak książka o tym, dlaczego psy piją wodę z toalety, czy koncert Sepultury na VHS. Jednak absolutnym hitem według Mamy Celiny, który wynagrodził jej wszystkie trudy związane z tym wyjazdem był piec kaflowy. O rany, tej radości nie było końca. Jak dziewczyna zasiadła i zaczęła w nim palić ( drewnem zapewnionym przez gospodarzy) to zaczęliśmy się przebierać w stroje kąpielowe, bo nie szło wytrzymać. Ale tak to jest, jak człowieka dopadną wspomnienia z dzieciństwa. Ja też szczerze mówiąc ucieszyłam się na jego widok, bo do dziś pamiętam smak ziemniaczków przypieczonych właśnie na blasze takiego pieca, które ostatnio jadłam jakieś 15 lat temu, jak nie więcej.
Po rozpakowaniu rzeczy, zjedzeniu obiadu oczywiście podgrzanego w piecu kaflowym, wypiciu kawy i ogarnięciu domku przyszedł czas na ogarnianie ogrodu i okolicy. Psom szczególnie przypadł do gustu ogródek z tyłu domku (ten ogrodzony). Zastanawialiśmy się przez chwilę dlaczego obie suki zamiast dziko szaleć po trawie wolą oddawać się spokojnej kontemplacji trawnika, co rusz robiąc dłuższe przystanki. Szybko okazało się o co chodzi. Trawnik był suto zastawiony króliczymi (chyba) odchodami, co jest przecież dla obu suk totalnym rarytasem. Trzeba było ich mocno pilnować, żeby nie wysprzątały całego trawnika.
Po tym wszystkim nadszedł czas na sprawdzenie, co ma nam do zaoferowania okolica domku. Okazało się, że zaraz za bramką mamy wejście na malowniczy niebieski szlak Zwardoń- Ochodzita przez Sołowy Wierch. Czas przejścia 2 godziny i 30 minut. Od początku wiedzieliśmy, że nie przejdziemy całego, bo jak na listopad wyruszyliśmy już dość późnym popołudniem, ale co zobaczyliśmy to nasze. Bez żalu wróciliśmy do domku, z planem, że całość przejdziemy jutro.
Wróciliśmy na włości, pozwoliliśmy psom jeszcze pocieszyć się króliczymi bobkami na ogrodzie, po czym rozłożyliśmy się na kanapie i oglądaliśmy mecz. Polska vs coś tam. Już nie pamiętam, ale w każdym razie wygraliśmy.
Jak widać na zdjęciach, na miejscu przywitała nas typowa polska szara jesień. Kiedy jednak obudziliśmy się następnego dnia, po jesieni nie było już śladu, a w twarz śmiała nam się konkretna, hu hu ha zima zła.
Zła, bo nie byliśmy na nią w żaden sposób przygotowani. Prognozy pogody nawet o niej nie pisnęły, a nasze auto zastępcze (poczciwy peżocik rozklekotał się przed samym wyjazdem) było na letnich oponach. Zachwyt mieszał się z rozpaczą, bo z jednej strony widoki były przepiękne i ten entuzjazm pierwszym śniegiem w tym roku, ale jednak z drugiej strony rozsądek dawał o sobie znać i kompletnie nie wiedzieliśmy, jak zjedziemy autem na letnich oponach z tej ogromniastej, stromej i oblodzonej góry. Na szybko sprawdziliśmy pogodę i okazało się, że lepiej nie będzie. Na wieczór tego samego dnia zapowiadali masywne opady śniegu i temperaturę poniżej zera. Uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy, jak to się mówi w czarnej dupie i albo spadamy, albo nie wydostaniemy się stąd przed końcem przyszłego tygodnia. Żal był ogromny, ale postanowiliśmy wracać póki jeszcze była szansa na wydostanie się. Zorganizowaliśmy to w ten sposób, że Szymon z bagażami zjechał z góry sam (nie chcieliśmy ryzykować wjechania do rowu autem z dwoma psami), a my z mamą i sukami zeszłyśmy z tej góry na nogach.

I takim to sposobem wyjazd skrócił nam się niestety drastycznie. Nie przyszło nam ani skosztować ziemniaczków z pieca kaflowego, ani przejść zaplanowanych na dwa dni tras. Nie powiem było nam cholernie smutno, ale woleliśmy w spokoju wrócić do domu póki warunki jeszcze na to pozwalały niż zostać dłużej ale martwić się tym, czy w ogóle uda nam się zjechać z tej wielkiej góry kiedy śniegu przybędzie. Ale nic straconego. Teraz przynajmniej wiemy gdzie udać się na pierwszy wiosenny urlop i oszczędzimy sobie mnóstwo czasu na szukanie psiolubnego miejsca. Bo do Gabrielówki wrócimy na stopro! I wiecie co? Z Mamą Celiną! Powiedziała, że tym ziemniaczkom z pieca nie odpuści 😉
Z całego serca polecamy Gabrielówkę każdemu, kto ma ochotę w większej grupie, za niewielkie pieniądze spędzić super czas w naprawdę przepięknym miejscu. Uwierzcie- skoro nawet Mama Celina powiedziała, że wróci to chyba nie może być lepszej rekomendacji dla danego miejsca 😉 Po więcej informacji odsyłamy Was na stronę internetową Gabrielówki KLIK gdzie znajdziecie szczegółowe informacje dotyczące ceny pobytu, lokalizacji miejsca i dostępnych atrakcji.
No i jeszcze raz dziękujemy Monice za cynk o Gabrielówce <3
Nienormalna jestem … trzy razy się poryczałam czytając ten wpis. Też chciałabym zabrać gdzieś moja mamę. Szkoda ze mieszka 2500 km ode mnie 🙁
To jest własnie strasznie głupie w byciu dorosłym, że życie rzuca nas często daleko od rodziców. Ja mieszkam tylko 60 kilometrów od Mamy a i tak czasem chce mi się wyć, że nie możemy być razem codziennie. Szkoda, że w takim wypadku nie można się cofnąć do dzieciństwa kiedy mieszkania z rodzicami się kompletnie nie doceniało. Mam nadzieję, że uda Wam się zorganizować wspólny wyjazd. Trzymam mocno kciuki. I żeby ten urlop był tak długi, żeby chociaż częściowo zrekompensował Wam dzielącą Was odległość. Ściskam mocno i pozdrowienia dla Twojej Mamy 🙂
Planujemy z akilka miesięcy wypad własnie w takie miejsce – cisza, spokoj i zieleń. Garbielówka idzie na listę miejsc do obczajenia. Czyli jest ogrodzony ogrodek?
Tak jest 🙂 Nie jakiś strasznie duży, ale jest. Dużo jest za to zapachów także myślę, że Berek będzie zadowolony 🙂
Dzięki 🙂 O to chodzi 🙂
O nie! Aż mega przykro mi się zrobiło, że musieliście skrócić taki super wyjazd z Panią Mamą Celiną! 🙁
Boska miejscówka, mi się marzy coś z działeczką ogrodzoną co by Apcio mógł poszaleć bez spiny 😉 Trochę daleko ale mam nadzieję, że kiedyś tam wpadniemy 🙂 Fajnie by było wspólnie się wybrać w takie miejsce ekipą psiarzy 😀
Ściskam :*
Eh no niestety ale myślę, że podjęliśmy dobrą decyzję. Mama oczywiście twierdzi, że to jej wina, bo zostawiła swój ukochany domek sam i karma wróciła 😀 Bardzo ciężko jest znaleźć ogrodzony domek wbrew pozorom. Też zawsze zwracam na to uwagę i póki co Gabrielówka i Morze Drzew w Darłowie to chyba jedyne domki z ogrodzeniem w których nocowaliśmy. W całej reszcie trzeba sobie było radzić z linką niestety 😉
Świetnie miejsce wygląda – my ciągle szukamy czegoś odpowiedniego. Też planujemy w tym roku nasz pierwszy wyjazd z psami 🙂 Może się uda.
Trzymam kciuki za udany wyjazd i znalezienie idealnej miejscówki 😉
Jejku zakochałam się. Przypadkiem dziś trafiłam na Twojego bloga ale czuje że szybko stąd nie ucieknę. Nie zdziwię się jak w Gabrielówce teraz będzie ciężko o wolne miejsce po Twoim wpisie. Cudnie już wysłałam narzeczonemu gdzie mamy jechać. Mamy dwa owczarki niemieckie i rzeczywiście ciężko się czasem gdzieś w czwórkę wybrać w dodatku na noc.
Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo mi miło czytać takie słowa! Mam ogromną nadzieję, że zostaniesz u nas na dłużej 🙂 Co do opisywania Gabrielówki to sama się zastanawiałam, czy to robić, bo to miejsce jest tak fantastyczne, że właśnie może już zabraknąć dla nas miejsca, a chcemy się tam wybrać na wiosnę. Ale byłoby skrajnym egoizmem ukrywać takie miejsce przed innymi psiarzami- w końcu musimy trzymać się razem 😉 Daj koniecznie znać, jeśli zdecydujecie się odwiedzić Gabrielówkę jak wrażenia z pobytu. Pozdrawiam Cię ciepło i przesyłam buziaki w nosy dla owczarków 🙂
Subscriu. Nici nu stiu de ce am mai citit pana la sfarsit articolul, poate speram ca va ajunge sa faca sens. Dar nu am gasit decat un mod ieftin de simplificare a a unei ideologii complexe si variate pentru a ajunge la concluziile corecte (“oligarhica”, promoveaza elitismul si “inegalitatea”, simuleaza democratia).