Sine Wiry, czyli Bieszczady z psem- da się!

Nasze weekendy dzielimy na rzeszowskie i krośnieńskie. Te krośnieńskie zdarzają się częściej, bo kto by długo wytrzymał bez obiadów Mamy Celiny, ale od czasu do czasu zostajemy w Rzeszowie, bo tu z kolei objadamy się najlepszą pizzą na świecie. Nigdzie indziej takiej nie ma. Powiadam Wam- nigdzie. Jest jeszcze ta robiona przez Szymona- to już w ogóle jest majstersztyk, no ale on rzadko ma czas na stanie przy garach, więc ta jest właściwie tylko na specjalne okazje. Przy okazji weekendów rzeszowskich zawsze planujemy oprócz wylegiwania się w łóżku i objadania niezdrowymi rzeczami długaśny spacer z Luną. Ale to taki porządny, żeby się psu nawet po schodach do mieszkania nie chciało wyjść. Zazwyczaj się to udawało, bo mamy a raczej mieliśmy swój ulubiony las, po którym można było łazić godzinami a i tak się nie kończył. No właśnie mieliśmy. Mniej więcej jakoś od października do lasu się wejść nie da. I to niestety nie tylko do tego. Nie wiem, jak u Was ale my od jesieni nie zaliczyliśmy porządnego spaceru po lesie, bo zewsząd słychać huk strzałów. Nie wiem, czy cokolwiek jeszcze w tych lasach żyje i do czego myśliwi strzelają, ale dla mnie to jest już absolutnie za gruba przesada. Dlatego ostatnio zanim wybraliśmy się na długi spacer, mieliśmy nielada rozkminkę gdzie tym razem uderzyć. Przypomniałam sobie, że w listopadzie byliśmy w Rezerwacie Mójka i było supercicho. Mamy tam kawałek, ale co tam. Skoro ładnie i cicho to nie ma co wybrzydzać. Kiedy weszliśmy do lasu, Luna jak zwykle na widok ogromnej ilości śniegu oszalała, ale niestety nie minęło nawet 15 minut spaceru i nagle huk. Ale to taki, jakby walnęło zaraz zza pobliskiego drzewa. O ile Luna jest w stanie przeżyć coś takiego gdzieś z oddali i kontynuować spacer, tak to była gruba przesada. Ręce i wszystko, co mogło nam opaść, po prostu to zrobiło, a mi na widok przerażonego, a przecież jeszcze tak szczęśliwego kilka minut temu psa zachciało się ryczeć. Uwierzcie- zresztą na pewno wiecie, że widok wyrwanego z zabawy, przerażonego psa, to najgorsze, co może zobaczyć człowiek w sobotnie, przepiękne popołudnie. Na szczęście Szymon, jako jedyny zachował zimną krew i zarządził bieszczadzką niedzielę.
O ile ta sytuacja z kolejnym hukiem w lesie była totalnie beznadziejna, to lubię sobie zawsze wmówić na poprawę humoru, że wszystko dzieje się po coś. I wydaje mi się, że to właśnie stało się po to, żebyśmy w końcu ruszyli tyłki w nasze kochane Bieszczady. Zwłaszcza, że weekend był przepiękny, mroźny i wszędzie jeszcze leżało mnóstwo śniegu. Wybór szlaku był bardzo prosty, bo Sine Wiry mieliśmy w planach od dłuższego czasu. Są kompletnie niewymagające, droga jest prościutka i nie ma możliwości, żeby się zgubić, no i raczej ciężko spotkać tam niedźwiedzia, którego widmo o mało nie przyprawiło mnie o zawał serca, kiedy wchodziliśmy na Otryt 😉
SKĄD SIĘ WZIĘŁA NAZWA SINE WIRY, CZYLI ODROBINA KONKRETÓW 🙂
Rezerwat „Sine Wiry” chroni przełomowy odcinek dolin Solinki i Wetlinki, tam gdzie potok Wetlina meandruje, na południe od Polanek (jest tu przystanek PKS i sezonowy kemping) i na północ od bacówki PTTK „Jaworzec”. Objęty rezerwatem fragment Wetliny jest bardzo górski w charakterze – woda płynie z dużą siłą, pieni się, rozbijając o kamienie, co bardzo dobrze widać na zdjęciu. Właśnie stąd wzięła się nazwa tego miejsca – wiry kręcą się, a głazy, które są przez nie obmywane nadają im szary kolor. Wokół rosną stare bukowe i jodłowe lasy, występują też rzadkie rośliny z Polskiej Czerwonej Księgi Roślin: storczyki buławnik mieczolistny i buławnik wielkokwiatowy oraz tojad wschodniokarpacki. Ze zwierząt szczęśliwe oko może wypatrzyć np. węża Eskulapa. Prawdziwą gratką dla grzybiarzy są wielkie borowiki, które pięknie wyrastają tu każdej jesieni – niestety, jak czytamy w regulaminie rezerwatu, nie wolno ich zbierać!
żródło bezmapy.pl
Mniej więcej w połowie drogi między Cisną a Terką, zaraz u stóp wejścia na szlak mamy do dyspozycji niewielki parking zawierający tablicę informacyjną, że oto wchodzimy do rezerwatu Sine Wiry.
My skorzystaliśmy jednak z innego parkingu położonego dosłownie kilkaset metrów dalej, bo ten już znaliśmy z poprzedniej wędrówki po Łopience.
Kiedy tylko wysiedliśmy z samochodu, wraz z przypływem zimnego, ale za to w końcu świeżego (wal się smogu) bieszczadzkiego powietrza wiedziałam, że ta niedziela nie mogłaby się potoczyć piękniej. Jak już wcześniej pisałam Sine Wiry to szlak prowadzący cały czas prosto, bez jakichś konkretnych wzniesień, owszem czasem pod górkę trzeba, ale nie ma możliwości złapać przy tym najmniejszej zadyszki. Jeśli macie akurat w treningowych planach zrobić nogi, czy łydy- no to nie polecam, chyba że przebiegniecie szlak 14 razy tam i z powrotem bez zatrzymywania się. Dobra, ja miałam zakwasy, na drugi dzień, ale to tylko dlatego, że rzadko robię 15 kilometrów na raz, nawet po płaskim i w tempie totalnie spacerowym (kto robi zdjęcia ten wie, co dla fotografa znaczy tempo spacerowe 😉 )
Wiecie, jak jak to jest tak po prostu iść przed siebie, kompletnie niczym się nie przejmować i po prostu cieszyć się z tej chwili tu i teraz? Jeśli nie wiecie, koniecznie obierzcie kierunek Sine Wiry. I koniecznie w zimie. Podobno w lecie można natknąć się na kolejki, jak po mięso w prlowskich czasach, a myślę, że tego każdy psiarz wolałby uniknąć. I w sumie wcale się tym kolejkom nie dziwię, bo piękno tego szlaku i zarazem jego prostota musi przyciągać tłumy, no nie ma siły.
Nam osobiście ze względu na temperaturę nie udało się zobaczyć tych szarych wirów wodnych, od których wzięła się nazwa rezerwatu, nie udało mi się nawet zrobić zdjęcia zamarazniętej wody, bo barierki były tak zasypane śniegiem, że nic nie było widać, ale myślę, że jak wybierzemy się tam znowu jakąś myślę późną jesienią, kiedy wycieczki turystyczne już się zaczną przerzedzać to nadrobimy zaległości. Jedyne, co mogę napisać, to to, że ten spacer wynagrodził nam wszystkie te nieudane do tej pory. Było pięknie, było cicho, było biało, było bezsmogowo, było po prostu tak, jak sobie to wyobrażałam. Chodziliśmy sobie tak mniej więcej około 3-4 godziny, a jedyne co usłyszeliśmy to siebie nawzajem, albo szeleszczącą w krzakach wiewiórkę, czy inne małe zwierzątko, które niechcący przestraszyliśmy.
Po drodze minęliśmy góra 6 osób, które korzystając ze śniegu śmigały sobie z przyczepionymi do butów nartami. Końcowym etapem naszej wędrówki okazała się altanka, w której można sobie przysiąść i odpocząć, coś tam przekąsić, czy napić się kawy i albo kontynuować spacer dalej, albo zawrócić. Nam jedzenie, czy kawka nie były dane, bo Luna dostała kociokwiku na widok ilości śniegu otaczającej altankę, dalszy spacer też niestety odpadał, bo zima ma to do siebie, że dość wcześnie robi się ciemno, a na spacer po ciemku nie byliśmy przygotowani. Pozwoliliśmy zatem Lunce nacieszyć się śniegiem i zawróciliśmy do samochodu, żeby jeszcze póki było jasno dojść na parking. A mieliśmy kawałek.
Niesamowicie cieszę się, że ten wyjazd w końcu doszedł do skutku, bo stęskniłam się za Bieszczadami niemożebnie. W lecie raczej nie jeździmy w te tereny ze względu na natłok turystów, dlatego mieliśmy mnóstwo planów na jesienne wędrówki, ale pogoda ostatniej jesieni niestety wszystkie zweryfikowała. Zawsze kiedy już wybieraliśmy się w Bieszczady akurat padało, co mnie zupełnie nie dziwiło, bo ostatniej jesieni praktycznie nic innego nie robiło 😉 Ten spacer ma też dla mnie szczególne znaczenie, bo to nasza pierwsza z Luną prawdziwa zima w Bieszczadach. Sto lat temu byliśmy w styczniu z Szymonem na połoninie wetlińskiej i od tego czasu już zimą w Bieszczady nie trafiliśmy. Aż do tej pamiętnej niedzieli. Będę ją naprawdę bardzo długo wspominać, jako jedną z najlepszych niedziel ever, bo o ile rzadko udaje nam się wypracować jakiś plan w stu procentach tak tym razem się udało. Było wszystko. Fantastyczny spacer, piękne widoki, szczęśliwy pies, mnóstwo śniegu i zero stresu. No dobra, może ten mandat w drodze powrotnej średnio pasuje do ogólnego obrazu tej niedzieli, ale mimo wszystko doszliśmy do wniosku, że trudno- warto było 😉
Z doświadczenia widzę, że sporo psiarzy omija Bieszczady szerokim łukiem, bo wszędzie widnieją informacje, że w Bieszczady z psem nie można. Pamiętajcie, że jest to bardzo ogólna informacja. Nie można na teren Bieszczadzkiego Paru Narodowego. Wszędzie poza nim możecie się cieszyć Bieszczadami zarówno Wy, jak i Wasz psiak. Jeśli nie chce Wam się szukać w necie gdzie można, a gdzie nie zapraszam Was do zakładki Bieszczady z psem- da się!, gdzie zamieściłam kilka ciekawych szlaków, po których bez problemu możecie spacerować z Waszymi psiakami. Lista mam nadzieję będzie się sukcesywnie wydłużać i już niedługo podrzucę Wam kolejny fajny pomysł na bieszczadzki spacer. A taki mam w planach. Już naprawdę niedługo 🙂
Sine Wiry to moje ukochane i najpiekniejsze miejsce w Bieszczadach!
U mnie też zajęły wysoką pozycję 🙂 Koniecznie musimy wrócić tam jesienią, bo nawet sobie nie mogę wyobrazić, co tam się musi dziać kolorystycznie 🙂
Omg! Jak tam pięknie 🙂 Bieszczady są zdecydowanie nr 1 na mojej liście wyjazdowej 😉
Cudowne zdjęcia, Wioluszka!
Buziaki :*
O no to, jak będziecie to koniecznie dajcie znać! Musimy się w końcu poznać 🙂
Baaardzo chętnie 🙂 Apacz na pewno będzie przeszczęśliwy z towarzystwa Lunki, super by było! <3